Recenzja filmu

Substancja (2024)
Coralie Fargeat
Demi Moore

Body/Body Ciało/Ciało

To dzieło, które uratuje niejedną imprezę, a kilka przedwcześnie zakończy (...). Nie obejrzysz go na telefonie w tramwaju, nie polecisz nikomu na zimowy wieczór, nie wybierzesz na pierwszą
Body/Body Ciało/Ciało
Powierzchnie tnące, substancje żrące. W "Zemście", debiutanckim filmie Coralie Fargeat, zgwałcona i pozostawiona na śmierć dziewczyna odkażała gorejącą ranę rozgrzaną puszką po piwie. Logotyp browaru w postaci orła z rozpostartymi skrzydłami wypalił się na jej brzuchu niczym upiorny tatuaż i cóż – to najbardziej heavy-metalowa rzecz, jaką w życiu widziałem. W jej nowym filmie, horrorze "The Substance", więcej jest glamu i popu, ale strategia artystyczna się nie zmienia: albo grubo, albo wcale. To dzieło, które uratuje niejedną imprezę, a kilka przedwcześnie zakończy; film, który puszczasz swojemu staremu, bo gra w nim Demi Moore, a ten wywozi cię do lasu i zwraca ci wolność. Nie obejrzysz go na telefonie w tramwaju, nie polecisz nikomu na zimowy wieczór, nie wybierzesz na pierwszą randkę. To śmieć o idealnych kształtach i perfekcyjnej fakturze. Nie pasuje do galerii, ale możesz rzucać nim w ludzi i zanosić się obłąkańczym śmiechem. 

Nazwisko zobowiązuje. Elisabeth Sparkle (Demi Moore) kiedyś błyszczała w świetle reflektorów, dostawała Oscary, a po jej gwieździe na hollywoodzkim bulwarze dreptali fani. Teraz prowadzi kursy aerobiku w porannym paśmie telewizyjnym, a gdy zerka w lustro, widzi worek na gnijące mięso, zczerniałe kości i nieświeżą krew. By przegnać natrętne myśli o przemijaniu, wyliniała diwa sięga po fiolkę z tytułową "substancją". Specyfik pozwala sklonować ciało i podzielić świadomość; wyodrębnić z macierzy piękniejszą i jędrniejszą wersję siebie i prowadzić podwójną egzystencję na starotestamentowych zasadach: tydzień w jednym dziele stworzenia, tydzień w drugim. Kiedy jednak alter ego bohaterki, rozerotyzowana Sue (Margaret Qualley), zazna korzyści płynących z drugiej młodości i przestanie respektować surowe obostrzenia, Elisabeth zmieni się w żywą wersję portretu Doriana Graya i przejdzie do kontrataku. Konsekwencje nadużyć bohaterki z rozdwojonym umysłem będą opłakane. I gdy mówię "opłakane", nie chodzi mi o moralitet z łkającymi smyczkami oraz konkluzją, że najtrudniej jest kochać siebie. Mówię o jednoczesnej wizycie w rzeźni, cyrku, sklepie "Flying Tiger" i klinice medycyny estetycznej. 

Składniki, z których Fargeat pichci tego ratatuja, znajdziecie w każdym dyskoncie z cronenbergaliami. Z jednej strony to wielowektorowa satyra – na uprzedmiotawiającą kobiety współczesną kulturę, na światek celebrytów, na telewizję śniadaniową, na co tylko chcecie. Z drugiej – to rzecz o podprogowym języku pogardy wobec starości przenikającym popkulturę. Z trzeciej – całkiem mądra alegoria korporacyjno-medialnego piekiełka. Z pięćdziesiątej ósmej – hołd dla zaginionego gatunku thrillerów erotycznych oraz szatańska wersja "Persony" Bergmana, w której dialog młodości ze starością przepisany jest na slapstick i kopniaki z półobrotu.

"Horror cielesny" nie jest dla reżyserki jedynie wytrychem, dzięki któremu można zanudzać widzów na śmierć opowieściami o kobiecym ciele zaanektowanym przez patriarchat. To absolutnie esencjonalna dla rozwoju sztuki filmowej konwencja, której wyporność sprawdzana jest na ekranie przez bite dwie i pół godziny. Obrazy rozpadu tkanek, ropiejących ran, obrzydliwych mutacji i kostnych złogów wpisują się w szerszą opowieść o fakturach i powierzchniach medialnego symulakrum. Kontrapunktowane są glamową, ociekającą seksem estetyką amerykańskiej telewizji lat 80., której najwyrazistszym symbolem pozostaje aerobik. Wybitne w swoich rolach Qualley i Moore przychodzą do nas z królestwa reklamowej konfekcji oraz piekiełka cielesnego naturalizmu. Ta pierwsza jest wspaniała w roli wampirycznej kobiety-dziecka, żywego totemu pornograficznej kultury "środka". Ta druga gra najlepszą partię w swojej karierze. Scena, w której "obserwowana" z billboardu przez rywalkę przygotowuje się do randki, to jeden z najbardziej przejmujących obrazów samotności, niemocy, frustracji i wstydu, jaki widziałem w kinie. 

Humor i groza, kiełkujące na gruncie tych gatunkowych poszukiwań, przesuwają całość w sferę bezpretensjonalnej zabawy – może nie "dla całej rodziny", ale jednak. Kontrast między wrażliwościami bohaterki oraz ambicjami autorki zakreślony jest nagłymi zmianami rytmu, impresjonistycznymi odlotami na poziom komórkowy, zaskakującymi zbitkami montażowymi, spięciami i tąpnięciami na ścieżce dźwiękowej. Jasne, jeśli chodzi o głębię socjologicznej refleksji, nie jest to materiał na akademicką dyskusję, ale też nie musi nim być – celuloidowe landrynki Fargeat mają tym bogatszy smak, im więcej zjemy ich naraz. Kapitalna identyfikacja audio-wizualna samej "substancji" (od czcionki przez fakturę rozmaitych tubek, woreczków i narzędzi chirurgicznych po nagrane w technice ASMR dźwięki) odsyła do narracji o marketingowej bladze koncernów farmaceutycznych. Z kolei skadrowane w "rybim oku" sceny spotkań bohaterki z szefostwem są jak ruchome pocztówki ery #metoo. Wygłaszane pod adresem kobiet obrzydliwe komentarze ("szkoda, że nie masz cycków w miejscu twarzy") oraz odzierające je z godności praktyki korporacyjne są na ekranie czymś w rodzaju samospełniającej się, patriarchalnej fantazji. Ktoś powiedziałby: "uważajcie, czego sobie życzycie". Fargeat woli to pokazać. Przydadzą wam się nerwosol oraz papierowa torba. 

Obecność "The Substance" w canneńskim konkursie prowokuje skojarzenia z inną historią spętanego ciała, czyli z "Titane" Julii Ducournau, a także z filmami Davida Cronenberga (jak na ironię, i w jednym, i w drugim przypadku nestor body horroru będzie musiał znieść porażkę ze swoimi wybitnymi "uczennicami"). O ile jednak Ducournau przypomina w swoich artystycznych wędrówkach późniejszego Cronenberga, a sednem jej kina pozostaje szlachetność gatunkowego budulca, o tyle Fargeat jest całkowicie bezwstydna – zarówno jeśli idzie o strukturę tekstu (pęczniejące niczym grzybnia finały "The Substance" są zaprzeczeniem fundamentalnych scenariopisarskich reguł), jak i dziką frajdę płynącą z inscenizowania kolejnych okropieństw. Czy jej film byłby lepszy, gdyby celną metaforę zastąpiła wiwisekcja rozdartego umysłu bohaterki? Czy byłby precyzyjniejszy intelektualnie, gdyby nie rozpadał się na makabryczne anegdoty? Tak, tak, oczywiście, jasne, na pewno, być może. Stety albo niestety, transgresja w sztuce wymaga ofiar. A pierwszą jest zwykle zdrowy rozsądek. 
1 10
Moja ocena:
10
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones