Lindsay Anderson obnaża system szkolnictwa. Buńczucznie i wyzywająco, jak na owe czasy, co zresztą wpisuje się w dominującego wówczas na świecie ducha rewolty i obyczajowego wyzwolenia. W odróżnieniu od swych idących często w stronę formy para-dokumentalnej kolegów, Anderson miesza realizm z groteską i delikatnym surrealizmem, przyprawia rzeczywistości rogi absurdu, uwypuklając tylko skrzywioną już dostatecznie rzeczywistość. Nie jest to, w moim prywatnym uznaniu, obraz równie udany, co "Szczęśliwy człowiek", następna część trylogii tego reżysera, jest od niego prostszy od strony konstrukcyjnej i uboższy pod względem znaczeniowym. Ma jednak swój chropowaty urok, poza tym, to tutaj zaczyna się przygoda z kinem Malcolma McDowella, bodaj najbardziej charyzmatycznego brytyjskiego aktora swojego pokolenia, który w Hollywood zaliczył spadek do aktorskiej drugiej ligi. Tu jest wciąż zadziorny i genialnie bezczelny, taki, jakiego go pamiętamy z "Mechanicznej pomarańczy".