Przez sporą część filmu uważałam, że główny bohater, to jakiś psychopata, który przyczepił się do Bogu ducha winnej kobiety. Nęka nią jak stalker i nie rozumie, że "chemia nie teges". Okazane przez niego poświęcenie i determinacja, by dla jej dobra dokonać niemożliwego nieco złagodziły moją niechęć. Ale dopiero ostatnie sceny nakreśliły wszystko w nowym świetle. Wszystko stało się jasne, zrozumiałe i... przepiękne. Wzruszyłam się. Nie jakąś tanią grą na emocjach, ale głębokim sensem tego, co wcześniej wydawało mi się szalone.