Liczyłem, że Lucius będzie swoistym odpowiednikiem Dr Dre lub Jaya Z - od początku kreowany na gangstera z getta, który dochodzi do wielkich pieniędzy i przyjmuje bardziej zachowawczą powierzchowność, ale nadal pamięta skąd pochodzi. A tu nagle okazuje się, że zamiast starego gangsta-rapera mamy do czynienia z kimś, kto karierę zbudował na kawałkach nawet nie funkowych, a stricte popowych, przez to traci swoją autentyczność. Zwłaszcza, że w innych bohaterach można doszukać się mniejszych lub większych nawiązań do realnych artystów.